Desery

Dip z fety, pieczone owoce i greckie cykady w tle.

To były dobre wakacje. Proste, bez zadęcia i w większości na bosaka przy akompaniamencie rozbawionych, a nawet głośnych cykad. Chodziliśmy na golasa, pływaliśmy w basenie, na SUP-ie, w basenie i w morzu…z luźno popuszczoną gumą w gaciach. Najlepiej, jak się tylko dało jedliśmy i budowaliśmy prawdziwe relacje z lokalnymi ludźmi, zwierzętami, fetą, figami prosto z drzewa i soczystymi arbuzami – zagryzanymi liśćmi kaparów albo bezczelnie pyszną bugatsą obsypaną cynamonowym cukrem. Tak po prostu, żeby smakować życie drobnymi kęsami.

Prawdziwa feta, prawdziwe relacje.

Zauważyłam pewną prawidłowość czy może tendencję i próbuję ją w sobie oswoić. Tak jak oswaja się lęk, kudłatego psa, całkiem dużego konia z rozwianą grzywą czy zmarszczki, które przychodzą sobie w pewnym momencie i rozsiadają się bez pytania na twarzy. Ta prawidłowość to zamiłowanie do wszystkiego co instant, szybkie i bez większego zaangażowania. Tak jest z treściami w internetach czy telewizorach, z książkami, wywiadami, zakupami, ideami, jedzeniem, wakacjami a na końcu z relacjami – tymi z sobą samym też. Szybko, płytko i powierzchownie, a w razie niewygody – wystarczy się „pozbyć” kłopotu, oddać, wyrzucić, odlubić, zapomnieć, zbanować…czy jak kto woli, wykasować.

Tak jakby nic już nie było tym czym się wydaje że jest.

Relacje, tak jak prawdziwa feta, powinny spełniać pewne konkretne kryteria a nawet wytyczne – w końcu to, że coś ma biały kolor, jest słone i w kostce nie oznacza, że z nadania jest fetą, prawda?

Bardzo powierzchownie, można by było się nawet nabrać, w końcu tak też działa nasz mózg, czyli centrum dowodzenia wszechświatem. Odbiera sygnał wzrokowy, przetwarza i próbuje skategoryzować czyli wcisnąć „sprawę” do odpowiedniej szufladki. Brzmi prosto, jednak w całym tym skomplikowanym przedsięwzięciu biorą udział właściwie wszystkie zmysły plus emocje, uruchamiające w nas nawet te najskrytsze wspomnienia związane z przerabianym tematem a ty już, wszystko może się zmienia bo i MY tak pięknie się od siebie różnimy.

Ten ostatni aspekt, czyli emocje i wspomnienia wyświetlane na ekranie SHEN, odróżniają nas wciąż od całkiem inteligentnych maszyn, często z wydajniejszymi procesorami i znacznie nowocześniejszym oprogramowaniem. W nas wciąż, nieprzerwanie, funkcjonują elementy bardzo pierwsze, związane z przetrwaniem i mózgiem pierwotnym, na którym narosła czy została stworzona nowa i obfitsza kora odpowiedzialna za naszą cudowną twórczość i życiową finezję. No ale miało być o prawdziwości, fecie i relacjach, więc zarzuciwszy tylko haczyk wracam do obranego tematu.

Dobre rzeczy potrzebują…zaangażowania.

Zdecydowanie DOBRO potrzebuje zaangażowania a nawet rozłożenia tej uwagi w czasie. Mało spraw tak od razu „zażera” i pochłania człowieka bez reszty, raczej temat pojawia się w naszym życiu jak trailer nadchodzącego filmu, próbujący wybadać czy jesteśmy zainteresowani a w konsekwencji czy chcemy poświęcić garść własnego czasu na dany projekt, przepis czy relację. Nazwałabym to POTENCJAŁEM, jaki w nas drzemie, często poza naszą świadomością.

Osobiście pamiętam, że jak zobaczyłam swojego męża po raz pierwszy, zrobił na mnie raczej specyficzne wrażenie (ale było!) i nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, jak się potem okazało z totalną wzajemnością, bo Heniuta zafascynował się moją koleżanką a nie mną. Mnie z kolei wydawało się, że z koleżanką będę się przyjaźnić całe życie a o chłopaku w niebieskiej kurtce nie myślałam wcale, no chyba że w kategoriach zarozumialca ze specyficznym żartem. Sytuacja wybadała realny potencjał i sprawy potoczyły się najmniej oczekiwaną ścieżką – od ponad 20 lat nie mam kontaktu z koleżanką za to z Heniutą spędziłam już więcej życia, niż bez niego.

Są różne teorie na ten temat, w psychologii mówi się o powtarzalności zdarzeń, smaków czy dźwięków. Im częściej występuje dany bodziec, na przykład im częściej słyszysz tę samą piosenkę, tym bardziej ją lubisz. Dokładnie to również pokazuje czas plus komponent zaangażowania – no bo słuchając, poświęcasz swój czas, jakby na to nie patrzeć. Może właśnie dlatego mówi się o ludziach „the creatures of habits”, powtarzamy a ilość powtórzeń danego rytuały sprawia, że jesteśmy w niego coraz bardziej zaangażowani. Piękne i mocne.

Dobre relacje są jak ulubione przepisy.

Powtarzane kwitną, pogłębiają się i ewaluują, sprawiając uczestnikom coraz więcej radości. Jest oczywiście warunek tej wzrastającej frajdy, a mianowicie trzeba na nią czekać, zachowując za każdym razem ciekawość kolejnego spotkania. Nazywam tę ciekawość i oczekiwanie, zachwytami codziennością i tak się zachwycam swoim mężem, nieprzerwanie od 26 lat, patrząc na niego jakby codziennie od początku, z podobnym zaangażowaniem i ciekawością. Manewr ten stosuję do większości prawdziwych i głębokich relacji, a z czasem przerzuciłam ten zachwyt na jedzenie, światło, zapachy, dźwięki natury czy powtarzające się czynności – czyniąc z nich wyjątkowe, bo wsunęłam dzięki temu zaangażowaniu dodatkową, piękną TREŚĆ.

Grillowane winogrona z fetą i deser z brzoskwiń.

Przepis jest szalenie prosty, wystarczy feta, jogurt kozi grecki, słodkie winogrona i przyprawy. Do tego przyda się kawałek świeżej bagietki lub flat bread jeśli wolisz, jeśli znajdzie się jeszcze fajne towarzystwo i słońce – niczego więcej do szczęścia już nie potrzeba…no może jeszcze grillowane brzoskwinie z lodami domknęłyby bezapelacyjnie temat. Oba przepisy znajdziesz pod spodem a jeśli lubisz sobie popatrzeć, zupełnie jak ja, to zapraszam na mój profil na IG, zamieściłam tam filmy z przygotowania obu prostych i bezczelnie pysznych potraw.

Grillowane winogona i whipped feta

proporcje na 2 osoby

1 kostka prawdziwej fety
pół szklanki greckiego, koziego jogurtu
kiść słodkich winogron
3 łyżki oliwy z chilli
1 łyżki syropu klonowego
gałązka rozmarynu
sok z cytryny
pieprz i sól do smaku

sposób przygotowania

Winogrona myję, wkładam do pojemnika i zalewam ostrą oliwą z chilli. Dodaję pieprz i sól, rozmaryn, sok z cytryny i syrop klonowy. Porządnie miętoszę w całości winogrona, wykłada na rozgrzany grill lub patelnię i zalewam pozostałym w pojemniku sosem. Grilluję aż się podrumienią.
Na talerz z rantem wykładam fetę, widelcem rozkwaszam ją porządnie (można blenderem, wiadomo), dodaję jogurt i całość mieszam na w miarę gładką masę. Na tak przygotowaną fetę wykładam grillowane winogrona, podlewam resztką sosu i łyżką pysznej oliwy z oliwek. Doprawiam pieprzem i serwuję z bagietką.

Grillowane brzoskwinie, lody i oliwa truflowa.

A tu przepis na zakończenie wieczoru, prosty i niesamowity, właściwie do wylizania, bo ten powstały z całości sos człowiekowi trampki z nóg zrywa. Kompletny kosmos i odjazd, z dodatkiem wędzonego miodu zmienia postrzeganie brzoskwini i wynosi ją niemal na piedestał. Polecam spróbować, choćby z ciekawości – przepis jest wynikiem miłości do wędzonego smaku i do lodów śmietankowych z oliwą truflową. TEGO NIE MOŻNA PRZEGAPIĆ, po prostu.

Brzoskwinie, lody śmietankowe i oliwa truflowa

proporcje na 2 osoby

2 dojrzałe brzoskwinie
łyżka masła klarowanego
4 łyżki lodów śmietankowych ( to w sumie wychodzi szklanka)
2-3 łyżeczki miodu wędzonego (mój jest wytworem Water&Wine)
1 łyżka oliwy z białą truflą
pieprz i sól do smaku
listki bazylii do serwisu
opcjonalnie łyżka syropu klonowego jeśli mają być przygotowane na patelni

sposób przygotowania

Brzoskwinie myję, przekrawam na połówki, usuwam pestkę. Smaruję połówki masłem klarowanym i układam na grillu lub wykładam na rozgrzane masło na patelnię i smażę je pod przykryciem, żeby zmiękły (na końcu podlewając syropem klonowym). Na ciepłe połówki wykładam po czubatej łyżce lodów śmietankowych lub waniliowych, oprószam świeżo zmielonym pieprzem, polewam oliwą z białą truflą i wędzonym miodem. Dekoruję listkami świeżej bazylii i podaję od razu, bo wiadomo ciepłe z zimnym niemal natychmiast tworzy reakcję.
Osobiście zjadam jedną połówkę, lubię jak deser pozostawia mnie nie do końca nasyconą. Mogę o nim sobie fantazjować, rozcierając końcówkę zapachu i smaku na podniebieniu. Ten delikatny niedosyt sprawia, że wciąż mam ochotę tworzyć, zamiast położyć się po ciepłym kocem, kontemplując świat w marzeniach sennych.
Ach, czasami się śmieję, że najbardziej smakuje mi „wspomnienie” po moim deserze, więc zawsze, bezwarunkowo, wylizuję talerzyk na błysk. Ten drobny, końcowy element przypomina mi dobitnie, żeby nie brać życia nazbyt poważnie, tylko żyć je po swojemu i pełną piersią, na własnych zasadach.

Masz odwagę spróbować? Link do filmu na IG TU

0