Desery

Pieczone morele z szałwią – proste oblicze rozkoszy

„Jeśli będziesz szukać wyłącznie rzeczy wielkich, niewiele znajdziesz” Tomas Navarro

Wielkie piękno rozbiło się na zyliard drobniutkich kawałków i poszybowało wysoko z wiatrem, żeby rozsypać się uprzejmie po świecie…wiedząc, że w całości, byłoby zwyczajnie zbyt olśniewające.

Ukrywa się więc cichutko w drobnych, codziennych zachwytach, czasem tak ulotnych, że nieprzywykłe do wyszukiwania lśnień oko, może je łatwo przegapić, uznając za zbyt normalne i oczywiste, żeby się zatrzymać i zachłysnąć się najpiękniej choćby na ułamek sekundy.

Jesteśmy otoczeni przez piękno. Można je wypatrzeć w każdym miejscu i sytuacji, w zwykłej rzeczy czy codziennej czynności. Siedzi sobie wygodnie w dźwięku, w odbiciach światła a nawet w cieniach tańczących w letnim wietrze. Są w zwiewności materiału oblewającego krągłe, rozkołysane biodra albo w błyszczącym słodyczą syropie lawendowym – tym, który skroplił się właśnie na tej delikatnie włochatej skórce soczystej moreli.

Codziennie patrzę uśmiechniętym wzrokiem na miliony drobinek rozsypanego po świecie piękna, nasycając się nim lubieżnie po pachy, żeby potem móc się tym zachwytem podzielić z innymi. Układam to piękno delikatnie na talerzu, czasem tylko mieszam albo nacieram, zapiekam lub smażę, polewam obficie słodkim syropem i posypuję nieco pieprzem, tak dla równowagi. Zamykam te swoje olśnienia w kadry, pakuję w okrągłe słowa, dodaję odrobinę dystansu i rozsyłam dalej w świat, żeby tym swoim codziennym pięknem, zarazić przy okazji innych. Tak właściwie, wygląda moja praca.

Magię codzienności możesz odnaleźć wszędzie, jeśli tylko zechcesz ją zobaczyć.

Czasami łatwiej dostrzec piękno, przez szczelnie zamknięte powieki. Pozwalając sobie tylko dotykać, słuchać, wąchać i smakować, potęgując te doznania przez ciekawość rodzącą się pod szczelnie zamkniętymi powiekami. Zamknij czasami oczy, żeby głębiej poczuć jak kusząco pachnie morela, żeby jej dotknąć ciekawą doznań dłonią i żeby się przekonać, że drobne przebarwienia na jej skórce, nie mają już teraz żadnego znaczenia. Świat po prostu nie jest idealny, zupełnie tak samo jak MY.

Teraz ugryź kawałek i poczuj jak wzmocnia się smak, jak rozlewa się ten drobny kęs w ustach falą słodyczy zmieszanej z lekko cierpkim i wyraźnie kwaśnym odczuciem. Poczuj, jak inaczej dotykają usta, jak delikatnie, ale stanowczo robi to język , jak rozprowadza ten rozbudowany smak na podniebieniu…i dalej, bo nagle zapach, przedostając się nieco inną drogą staje się tak cudownie wyraźny. Wręcz oszałamiający.

Posłuchaj jak brzmi ten mały owoc w Twoich ustach, jaki staje się soczysty i jędrny. Zwyczajnie złączyliście się właśnie we wspólnym pocałunku, ten kawałek, zachwyt i Ty, bo smakując naprawdę, pozwalasz się oczarować tej ulotnej, pełnej rozkoszy chwili.

Tak naprawdę, to co jemy, buduje nas, to z tych drobnych kęsów moreli sami zaczynamy się składać.

Piękne prawda? Składamy się z tego co konsumujemy na co dzień, z kęsów, głasków, słów, obrazów i emocji które w nas wywołują. Składamy się z tego co nas otacza, i z tego co wpuszczamy do swojego wnętrza. Składamy się z relacji, z godzin spędzonych w pracy, z dotyku, ze światła, z opinii, dźwięków, z obrazów i smaków. Jesteśmy sumą wszystkich, codziennych drobiazgów.

Część z nich przelatuje tylko obok, tworząc konkretną „atmosferę” – to może być podłoga po której właśnie stąpasz, dźwięki dochodzące zza okna albo te z kuchni, które u głodnego wywołują ciekawość i wprawiają w ruch spragnione ślinianki. To mogą być połączenia kolorów czy smaków, konsystencji i tekstury, które mimochodem sprawiają, że coś nam bardzo smakuje, lub tylko zaspokaja podstawową potrzebę, czyli głód.

O ile wolniej i świadomiej zaczyna się konsumować wszystko to, co nas otacza, jeśli zaczynamy szukać w tej treści rozsypanych po świecie drobinek piękna. Na tej uważności właśnie, i na pogodzeniu się z faktem, że nic nie jest idealne, opiera się moja praca.

Żeby stworzyć fajną recepturę, najpierw patrzę, dotykam i wącham, smakując tym samym, wspólne pocałunki tych poszczególnych elementów. Często, są to elementy, które już mam a bodźcem do połączenia staje się jeden z nich, lub całkiem nowy, przytaszczony z targu czy spod drzewa. Pocieram delikatnie palcem grubaśne listki szałwii, potem tymi palcami przykładam do ust kawałek moreli…i drobne, połączone ze sobą zachwyty zaczynają we mnie tańczyć. Tak się zaczyna magia codzienności.

Potem jeszcze światło, aparat, piekarnik, sztućce i inne dodatki. Czasami, żeby zatrzymać zachwyt w kadrze muszę wyjść obładowana po pachy pod Las Kabacki, a czasem przejechać wiele kilometrów do sadu, nad rzekę czy do starego domu – w którym mieszka magiczne światło i trzeszczący, porysowany stół, na którym wszystko wygląda najpyszniej na świecie. Sami zobaczcie!

Każda praca wygląda na łatwą, dopóki się jej nie robi.

I kiedy się na chwilę odwrócę, zawsze znajdzie się ktoś, kto zechce uszczknąć odrobinę, za nim magia się w pełni dokona. Czasami przeszkadza najbardziej hałas, bo w tworzeniu trzeba umieć się samemu usadowić i skupić swoje myśli na zadaniu. Czasem to dzień, w którym leci Ci wszystko z rąk, piekarnik przypala…sąsiad stuka młotkiem jak najęty, a lody na pieczonej moreli właśnie się rozpuszczają.

Wszystko to, możecie zobaczyć na moim IG, bo pokusiłam się o stworzenie filmu pokazującego jak wygląda część mojej pracy, do której trzeba dołączyć wybór finalnych zdjęć czy kadrów, obróbka, treść i zamieszczenie całości TU, w książce czy mediach społecznościowych – i w zależności od kanału, zajmuje to 2-3 dni, albo cały, tłuściutki rok.

Często pracuję w weekendy, choć bardzo staram się tego nie robić, bo to jedyny czas, żebyśmy z chłopakami mogli zjeść trochę czasu razem. Podobnie rzecz wygląda na urlopie, też pracuję, tylko mniej niż normalnie i robię sobie dłuższe przerwy bez telefonu, aparatu i komputera. Chowam je wtedy w szafie albo na dnie szuflady, jak gdyby nigdy nie istniały.

Na moje ogromne szczęście robię to, co lubię i najczęściej współpracuję z tymi, z którymi łączy mnie jakaś więź lub doceniam czy wierzę w to, co sami robią. Przyznaję, że lubię, kiedy wspólne projekty są dla mnie wyzwaniem, takim twórczym i fajnym, bo dzięki temu sama się rozwijam i pomimo zwiększonego wysiłku, odkrywam w sobie kolejne pokłady kreatywności i poprawiam swój warsztat. Każda nowa aktywność pobudza mnie zwyczajnie do pełniejszego życia.

Życie jest zwyczajnie sztuką kompromisów, poszukiwaniem olśnień i balansowaniem pomiędzy pracą, również nad sobą, a totalnym nic nierobieniem żeby odpocząć zmysły. Oczywiście jest jeszcze warstwa przyziemności, czyli prania, sprzątania, pieniędzy na rachunki, odrabiania lekcji, nieprzespanych nocy i zapalenia nadgarstka od fotografowania czy klikania. To tak zwane blaski i cienie drogi, którą się w życiu obrało – bierzesz w zestawie, i tylko od Ciebie zależy, jak na ten pakiet patrzysz.

Pieczone morele z szałwią, prosty przepis na pyszny deser!

Morele wybrałam dla ich rozbudowanego smaku, choć przyznam szczerze, że są dla mnie bardzo kobiece i psotne, takie delikatne i małe a wypełnia je tak dużo smaku, jak moje ulubione mirabelki. Szczególnie pieczone są przepyszne, jak wiadomo ciepło czyli miłość wydobywa z nich ten cały, ukryty we wnętrzu potencjał, sprawiając, że są przepyszną bazą do deserów. Ze względu na lekką goryczkę postanowiłam połączyć zioło wykorzystywane raczej do wytrawnych propozycji z syropem lawendowym a po upieczeniu z lodami waniliowymi i kruchymi ciasteczkami maślanymi – a precyzyjniej mówiąc z pyłem ciasteczkowym.

Pieczone morele z szałwią, istne szaleństwo

To są składniki na deser dla 2-3 osób

4-5 moreli
8 listków świeżej szałwii
1 czubata łyż ka masła klarowanego
1-2 łyżki syropu lawendowego
3 łyżki lodów waniliowych lub śmietankowych
3 łyżki pyłu ciasteczkowego (u mnie z maślanych ciastek)

sposób przygotowania

Morele myję, zazwyczaj przy tym wącham i dotykam je przez chwilę, kroję na połówki i usuwam pestkę. Gliniane naczynie smaruję masłem klarowanym, układam na spodzie liście szałwii i dosyć ciasno każdą, posmarowaną dodatkowo połówkę moreli przekrojoną częścią w dół.
Po wierzchu polewam syropem lawendowym, zostawiając sobie odrobinę do polania gotowego deseru. Jeśli masz taką możliwość postaw gliniane naczynie na żeliwnej, rozpalonej porządnie kozie lub wstaw z żar ogniska przykrywając drugim naczyniem wierzch. Prawdziwy ognień dodaje tej sytuacji magii, jedzenie dostaje jak gdyby dodatkową dawkę energii, którą się potem z nami podzieli. Jeśli nie masz takiej możliwości, morele możesz wstawić do rozgrzanego na 180 stopni piekarnika, lub poukładać je na patelni i usmażyć w tej samej konfiguracji – przykrywając je z początku na kilka chwil.
Ponieważ to miękkie i niewielkie owoce, więc wystarczy im 15-20 mint, żeby przyjemnie zmiękły i zaczęły karmelizować się w syropie, tworząc przepyszny „sos”, którym polewam po wierzchu gotowy deser.
Upieczone morele wykładam na talerze lub miseczki, dodaję łyżkę lodów, pokruszone ciastka i polewam całość powstałym w trakcie pieczenia sosem, dodając odrobinę świeżego syropu lawendowego. Podaję od razu, oblizując ukradkiem wszystko, co zostało po serwisie.
Z naturą nie wygrasz.

A tym pysznym postem, chciałam Wam jeszcze powiedzieć, że mam przyjemność tworzyć TEAM UPC, z moim cudownym partnerem od początków Qmamkaszowej działalności…a tak naprawdę od ponad 16 lat, bo to wtedy zdecydowaliśmy się na podłączenie się do szybkiej sieci, dzięki której mogę bez przeszkód wymieniać się z Wami swoją magią!

Na profilu @upc.polska na IG możecie zobaczyć film step by step, jak powstawał ten przepis a u mnie na IG , making off przy okazji realizacji – tego nie można przegapić!

0